Miłka daje drapaka

0
336
- reklama -

Opowiem wam dziś historię o tym, jak na nasze życie potrafi rzutować tandetny kontener do transportu zwierząt oraz kilka błędnie podjętych decyzji. To również opowieść o tym, jak wydawałoby się drobne z pozoru sprawy potrafią niekiedy urosnąć do rangi wielkich problemów.

Historia rozpoczyna się w roku 2023, gdy wprowadziła się do nas kotka sąsiadów, wtedy to był jeszcze 3-miesięczny kociak. Od zawsze bardzo lubiłem koty, moja partnerka do tej pory preferowała pieski, ale po śmierci jej labradorki Luny nie zakładała już obecności jakiegoś zwierzaka w domu.
Może się to wydawać trochę bezduszną decyzją, ale tak wcale nie było, ponieważ oboje z partnerką jesteśmy osobami niewidomymi, więc tak naprawdę była to decyzja bardziej podyktowana pragmatyzmem. Dlaczego tak? Ponieważ Luna na koniec swojego życia już się męczyła, a partnerka z racji swojej niepełnosprawności nie była w stanie samodzielnie pomóc pieskowi. Luna po prostu wymagała takich czynności, których nie da się wykonać, nie widząc.         
Decyzje decyzjami, a życie oczywiście w swój pokrętny sposób zrewidowało postanowienia i tak właśnie znalazła się u nas Miłka. Zielonookie, szaro i czarno-pręgowane 300 gram kosmatego szczęścia, które co rano przybiegało, gdy tylko otworzyły się drzwi tarasu. Na początku mieszkała sobie więc szczęśliwie na naszym tarasie, zwłaszcza, że wprowadziła się do nas w wakacje.
  Swoim zachowaniem ujęła moją partnerkę. Wtedy podjęliśmy decyzję o tym, że kotek wprowadza się do domu. Tym bardziej, że kończył się sierpień i noce bywały coraz chłodniejsze. 
Miłka odwdzięczała się codziennie za to, że ją przygarnęliśmy, niekiedy miałem wrażenie, że nasza kotka wie o tym naszym nie widzeniu. Potrafiła np. podejść do któregoś z nas, gdy robiliśmy coś przy blacie kuchennym lub przy stole i delikatnie puknąć swoją łapką w naszą łydkę lub jakoś inaczej dać nam znać o tym, że jest gdzieś obok nas.
Cudny grzeczny miły kotek. Oczywiście zdarzały się jej jakieś drobne ekscesy typu np. „zabawa w tarzana”, polegające na tym, że kotka wykonywała efektowny skok ze schodów prowadzących na strych, a lądowanie odbywało się na firance okiennej. Fakt faktem, że potem trzeba było na powrót wieszać firankę, ale co tam… W myśl zasady wybawiony kotek, to kotek szczęśliwy.
I tak szczęśliwie mijały dni, tygodnie i miesiące, aż przyszedł czas kiedy natura doszła do głosu. Miłka zaczęła dorastać i nadszedł czas rui. Początkowo mieliśmy pomysł aby sterylizować ją przed rują, potem naczytaliśmy się w internecie, że podobno lepiej aby kotka miała jednak pierwszy miot.
Mieszkamy w miejscu, w którym męska kocia populacja jest wysterylizowana, więc szanse na zapłodnienie były praktycznie zerowe. Skonfrontowaliśmy jeszcze raz nasze założenia z internetem, a potem z lekarzem weterynarii. Doszliśmy do wniosku, aby jednak zawieźć ją do lecznicy, gdzie otrzyma zastrzyk wyciszający a jednocześnie, w razie pokrycia zadziała jako antykoncepcja. W międzyczasie bowiem zjawił się jakiś koci absztyfikant zapewne z sąsiedniej miejscowości.
Byliśmy umówieni więc z weterynarzem, a jednocześnie partnerka uzgodniła z sąsiadem, że podwiezie ją z kotką do lecznicy. Do dyspozycji mieliśmy kontener, kupiony przez brata partnerki. Kiedy tylko zainstalowałem Miłkę w kontenerze, od razu wydało mi się nieco podejrzane, że podłoga kontenera pod wpływem jej ciężaru zaczęła się wyginać. Dodatkowo drzwiczki były zamykane na plastikowe zatrzaski, a wszystko wyglądało ładnie i działało, dopóki w środku nie znalazła się kotka.
Znosząc Miłkę po schodach czułem, że cały kontener się wygina, więc aby bezpiecznie znieść ją po schodach chwyciłem kontener od dołu. Wtedy kontener zyskał odpowiednią sztywność i wszystko było „cacy”.
Później jednak myśląc o tym bardzo żałowałem, że nie wykazałem się większymi zdolnościami przewidywania sytuacji, która wydarzyła się po dojechaniu do lecznicy.
Kotka była poddenerwowana, zaczęła się więc trochę ciskać w kontenerze, sąsiad trzymał go jednak za rączkę, przeznaczoną do transportowania. Niestety praw fizyki nie pokonamy. W chwili gdy podłoga osiągnęła maksymalne wygięcie, zmieniła się geometria całego kontenera i drzwiczki zwyczajnie odskoczyły, a kotek czmychnął na posesję obok lecznicy.
No i zaczął się koszmar, łzy, żal, niedowierzanie. Ale Miłki już nie było. Jeszcze tego samego dnia wieczorem poprosiliśmy naszych sąsiadów, aby pojechali poszukać z nami naszego kota.
Jak nietrudno się domyślić cała ekspedycja zakończyła się fiaskiem, powtarzaliśmy takie patrolowe wyjazdy w zasadzie codziennie, a czasami nawet dwa razy dziennie. Niestety bez żadnego efektu. Towarzyszyło nam wielkie poczucie straty i pustki, naprawdę bardzo ciężki czas dla nas, mieliśmy takie odczucia, jakby zniknął nam ktoś z rodziny.
Nie składaliśmy broni i cały czas szukaliśmy naszego kota, odwiedzaliśmy ludzi mieszkających w pobliżu miejsca, gdzie nasza kicia dała nogę, porozklejaliśmy w mieście plakaty z informacją o tym, że szukamy naszego zaginionego kota. Partnerka w social mediach rozkręciła całą kampanię na rzecz poszukiwania Miłki, ale nadal bez jakiś większych efektów.
Naprawdę wdzięczny jestem wszystkim, którzy zaangażowali się w pomoc przy szukaniu naszej kotki. Jakiś czas temu nawet otrzymaliśmy mms-em zdjęcia kotka, którego ktoś zauważył, lecz niestety nie była to nasza Miłka.
Aż wreszcie nadszedł wielkanocny poniedziałek i przed południem partnerka otrzymała telefonicznie informację od jednego z mieszkańców o tym, że nasza kotka była widziana w pobliżu miejsca, gdzie nam uciekła.
Pomimo że dotarliśmy tam najszybciej jak się dało, kotki już nie było. Wieczorem ponowiliśmy akcję i wtedy Miłka się pojawiła, ale wyglądała tak, jakby niespecjalnie miała ochotę wracać z nami. Oczywiście zrobiło nam się przykro, ale nie poddawaliśmy się. Nazajutrz pojechaliśmy z nieco większymi zasobami ludzkimi i Alleluja!, Miłkę udało się złapać. 
Kiedy piszę ten artykuł, kotka jest już drugi dzień z nami. Poza tym, że schudła i złapała dwa kleszcze, nic poważniejszego się jej nie stało. Teraz czekamy na to kiedy będzie można zrobić jej badanie USG. W tej całej sytuacji pocieszające jest to, że jedna z sąsiadek pomagających szukać Miłki, złożyła jasną deklarację. Gdyby się okazało, że kocia rodzina się powiększa, to jeden kotek jest jej. 
- reklama -