Niech noc będzie cicha

0
996
fot. Florianus
- reklama -

2020 rok okazał się czasem globalnej zarazy i odtąd ta okrągła, parzysta liczba, na oko bardzo przyjemna i łatwa do zapamiętania, będzie się kojarzyć z pandemią koronawirusa. Od początku roku było jasne, że nie będzie to dwanaście łatwych miesięcy, ale liczba 2020 w nagłówku kalendarza tchnęła dziwnym optymizmem i kusiła swoimi krągłościami. Były to jednak krągłości zwodnicze i perfidne. Pustka w obu zerach przenicowała nasze życie. Tak jakby te dwa zera służyły do tego, by nas wyzerować, a te dwie łabędzie dwójki były znakami słynnego „czarnego łabędzia”.

Teoria „czarnego łabędzia” zaproponowana w 2007 roku przez nowojorskiego ekonomistę i statystyka Nassima Taleba dotyczy zjawisk spoza horyzontu naszych codziennych oczekiwań, wydarzeń nieprzewidywalnych i niezrozumiałych, które ni stąd ni zowąd, raz na jakiś czas, przewracają nasze życie do góry nogami, a jeśli nawet nie przewracają, to na pewno wyrywają nas z przyzwyczajeń i rutyny codzienności, bo ich oddziaływanie, nawet jeżeli zdarzyły się daleko, jest niespodziewanie dalekosiężne i ma znaczący wpływ także na nasze życie. „Czarne łabędzie”, choć wydawało się, że ich nie ma albo nas nie dotyczą, nagle nadlatują i raptem wyjątek jakiejś reguły okazuje się nową normą, do której trzeba się przyzwyczaić. A kiedy już powoli przyzwyczaimy się do nowej, osobliwej, uciążliwej normy, tak zwani eksperci albo jakieś inne mądrale po fakcie oznajmiają, że to, co się stało, jednak można było przewidzieć a nawet się do tego przygotować, czym demaskują naszą krótkowzroczność, konformizm, powierzchowność, sformatowanie przez matryce przyzwyczajeń, tradycji, przesądów i kampanii marketingowych, dojutrkowatość, myślenie życzeniowe, niezrozumienie procesów zachodzących w rzeczywistości, ograniczone horyzonty, czyli mówiąc najprościej: głupotę. Można by powiedzieć po szekspirowsku, że świat wypadł z zawiasów i w dodatku rzeczy, które jeszcze niedawno nie mieściły nam się w głowie, teraz, po inwazji nieznanego wirusa, kwarantannie i lockdownie, miałyby nam się w końcu nie tylko w głowie zmieścić, ale w dodatku powinniśmy wskutek tego zmienić nasze życie. Człowiek podobno szybko się adaptuje do nowej sytuacji, choć to, co przechodziliśmy w tym roku, niekoniecznie zaraz o tym świadczy. Niektórzy potrafili się, chcąc nie chcąc, zaadaptować, a inni – i tych innych była jednak większość – nie chcieli się do niczego nieprzyjemnego adaptować, bo najlepiej było tak, jak było dotąd, kiedy wszystko było znane, w miarę wygodne, a czasami nawet miłe. Po co się adaptować do czegoś, co jest inne, niewygodne i niemiłe. No i jak zaakceptować spowodowane przez niewidzialną, zagadkową siłę krzywdy i straty? Czy to byłoby racjonalne? Człowiek już nie chce być istotą, która się musi przyzwyczajać do czegoś gorszego. A politycy bez względu na okoliczności obiecują mu, że będzie coraz lepiej. Tylko należy na nich zagłosować.

Właśnie kwestia racjonalizmu jest tutaj ważna. „Czarne łabędzie” nadlatują i trudno się temu nie dziwić. Jak ogarnąć rozumem to, czego nie widać gołym okiem? Najpierw potrzebna jest wyobraźnia, a przede wszystkim świadomość, że to, co się gdzieś raz stało, może stać się równie dobrze – a właściwie równie źle – gdzie indziej. To, co gdzie indziej zadręczało innych, może również pogrążyć nas. To, co wypełzło tam, może też wyskoczyć tu. Owszem, czytaliśmy przedtem o tym co nieco w internecie, widzieliśmy w telewizji migawki z Chin. No ale Chiny zawsze były jakieś dziwne, są tam przeogromne skupiska ludzkie, a gdzie są ogromne skupiska, tam zawsze może się przytrafić jakaś epidemia albo inna franca. Poza tym Chiny są daleko. Cieszmy się karnawałem, jedźmy na narty, kibicujmy skoczkom. Gdzie my, a gdzie Chiny? Gdzie Rzym, a gdzie Krym? Nagle okazało się, że do Chin jest znacznie bliżej niż nam się wydawało. Po chińskim nowym roku, w lutym, epidemia już była w Europie. Granice dla niej nie istniały, rozprzestrzeniała się jak pożar, ponieważ ludzie roprzestrzeniają się jak pożar. Niedługo, bo na początku marca zaraza dotarła do naszego miasteczka na granicy. Ktoś już miał objawy i przechodził testy w szpitalu, ale nie było paniki. Nagle gruchnęła wiadomość, że pierwsze przypadki choroby nazwanej covid 19 już są nad Olzą. Piątek 13 marca wydawał się nieomal apokaliptyczny. Wirus odkryto w szkole po drugiej stronie ulicy. Zakażona była nauczycielka, której mąż niedawno wrócił z Niemiec, gdzie wziął udział w jakiejś ulicznej imprezie karnawałowej. Na oddział zakaźny cieszyńskiego szpitala przyjęto pierwszych pacjentów z covidem 19. Nagle moja okolica zrobiła się medialna. Ogólnopolskie media bowiem obiegła wiadomość, że zakaziła się również ośmioletnia dziewczynka z rodziny cieszyńskiej nauczycielki.
W Cieszynie zaraz zamknięto szkoły i inne instytucje miejskie. Wcześniej niż gdzie indziej w Polsce. Przy granicy zawsze wszystko jest wcześniej niż w interiorze. Ma to swoje dobre i złe strony.

Zakażona dziewczynka czuła się dobrze, a jej rodzina była chyba pierwszą rodziną ozdrowieńców po covidzie w Polsce. Tymczasem zakażeń przybywało. Na ulicach spotykało się coraz mniej ludzi, coraz mniej samochodów i autobusów. W Czechach epidemia rozwijała się szybciej. Większa wykrywalność koronawirusa w tym kraju świadczyła o lepszym stanie przygotowania tamtejszej służby zdrowia do epidemii. Mała liczba zakażonych w Polsce w połowie marca mogła budzić zdziwienie. Kiedy w Czechach liczba zakażeń zbliżała się do setki, w Polsce ewidowano tylko 31 przypadków. Na Śląsku potwierdzono wtedy 8 przypadków. To świadczyło tylko o niewydolności systemu i nieprzygotowaniu odpowiednich służb. Testy dotyczyły tylko tych, co mieli objawy, a na ich wynik czekało się bardzo długo, nawet kilkanaście dni. Te ilości zakażeń wydają się dziś (piszę to 20 listopada ) nieznaczne, ale to już przy takich niewielkich dziennych przyrostach wprowadzono lockdown i zamknięto granice, narzucono niemal wszystkim izolację. Mosty graniczne zablokowano najpierw policją, a potem wojskiem. Na podstawie tego, co się działo we Włoszech, a zwłaszcza w Lombardii, przypuszczano – i słusznie – że zakażeń będzie przybywać lawinowo, a epidemia może ogarnąć błyskawicznie cały kraj. W środkowej Europie te przewidywania miały się ziścić dopiero jesienią, na przełomie października i listopada. Wtedy w małych Czechach przybywało 15 000 zakażeń dziennie. Ale nawet tak szokujące przyrosty nie spowodowały zamknięcia granicy. Rządzący na szczęście tym razem poszli po rozum do głowy i choć w Czechach obowiązywał stan wyjątkowy i godzina policyjna, granica nie została zablokowana. Wiosenna, absurdalna blokada granic zbyt wiele spowodowała strat i szkód, a w znaczący sposób nie ograniczyła rozprzestrzeniania się epidemii. Ogromne przyrosty zakażeń w Czechach zapowiadały skalę przyrostu epidemii w Polsce. W listopadzie, podobnie jak w marcu, 13 dzień miesiąca przypadał znowu w piątek. W Polsce odnotowano ponad 24000 zakażeń, z tego na samym Śląsku niemal 4000. W drugim tygodniu listopada najwięcej zakażeń ujawniało się właśnie na Śląsku, dzień w dzień około 4000. Ale właściwie nie ma w tym nic dziwnego, skoro Śląsk jest najgęściej zaludnionym województwem w Polsce. Jednak władza państwowa, na czele z panem premierem, który jest posłem ze Śląska, nie podjęła w związku z tym adekwatnych decyzji i nie przesięwzięła odpowiednich działań zaradczych. A Województwo Śląskie było pierwszym w Polsce województwem, gdzie liczba zakażeń – według oficjalnych danych – przekroczyła 100 000 osób. W listopadzie w śląskich szpitalach ze zdiagnozowanym covidem leży ponad 2000 pacjentów. Okazuje się, że nie ma ich czym leczyć. W tym tygodniu – jak podał Dziennik Zachodni – do śląskich szpitali dotarło 318 ampułek remdesiviru, leku zalecanego na covid 19 i rozdzielanego przez Ministerstwo Zdrowia. Lekarstwo może więc dostać zaledwie 53 pacjentów. Na przykład Wojewódzki Szpital Specjalistyczny w Rybniku ma w tych dniach 119 pacjentów z covidem, a remdesivir mógł być podany zaledwie 9 z nich. Urząd Marszałkowski przed kilkoma dniami wysłał do Ministerstwa Zdrowia pytanie o kryteria i przyczyny tak małego przydziału lekarstwa dla Województwa Śląskiego i – jak poinformował Dziennik Zachodni – nie było na to odpowiedzi.

- reklama -

Posłujący ze Śląska premier polskiego rządu jest zajęty strategią wetowania budżetu Unii Europejskiej, czyli kontrowaniem i demonizowaniem opcji niemieckiej, która czasowo przybrała formę unijnej prezydencji.

W tym roku ta władza interesowała się głównie utrzymaniem władzy. Rząd nie potrafił skutecznie przeciwdziałać epidemii, o czym świadczy ilość covidowych zgonów właśnie w ostatnich dniach ( dzień po dniu ponad 600 ). System polskiej służby zdrowia trzeszczy w szwach i goni resztkami sił. Podobnie, zresztą, cały organizm państwa tej nie wiadomo już której Rzeczypospolitej. Ta władza trzyma się tylko na włosku, jak tonący brzytwy, ale przy tym wciąga obywateli w bagno swojego kłamliwego i złośliwego ciemnogrodu, który jest nie tylko piekłem kobiet czy piekłem chorych pozbawionych opieki i lekarstw. Jest piekłem wszystkich w miarę racjonalnie myślących, w miarę przyzwoitych i uczciwych ludzi dobrej woli.

W mijającym 2020 roku nękały Polskę co najmniej dwie plagi – zaraza koronawirusa i plaga reakcyjnego, fundamentalistycznego, agresywnego ciemnogrodu polityczno-religijnego. Przeszliśmy w tym roku wiele szczególnie gorzkich lekcji ciemności i nie były to tylko lekcje w trybie on-line. Osaczało nas zmasowane ściemnianie, widzieliśmy je na własne oczy, słyszeliśmy na własne uszy, odczuliśmy je na własnej skórze. Pomimo rozwiniętych technologii komunikacyjnych, portali społecznościowych, chmur obliczeniowych i rozwoju sztucznej inteligencji, a może właśnie dzięki nim, wielokrotnie w tym roku miałem wrażenie, że ciemnota, zabobon, przesądy, teorie spiskowe, czarny PR i totalna propaganda tryumfują. Przypominając w styczniu przepowiednie starego Holeksy z Brennej, zastanawiałem się, jak przetrwać do końca roku. Byłem przekonany, że będzie to rok bolesnego przełomu. Grozi nam koniec świata, jaki znamy – przepowiadałem mało odkrywczo na użytek domowy i „tramwajowy”. Nie było nic oryginalnego w tej przepowiedni, ponieważ katastroficzne prognozy i apokaliptyczne wizje bardzo w ostatnich latach spowszedniały. Kilka dni później pojawiły się pierwsze informacje o koronawirusie w Chinach. Dziś w Polsce kolejny dzień z rzędu raportowano ponad 600 covidowych zgonów. Na Śląsku znowu ponad 4000 zakażonych.

Ponieważ jeszcze nie unieważniono kalendarza, znowu przyjdą święta, sylwester i Nowy Rok. Wielu by chciało, żeby wszystko powtórzyło się jak co roku poprzednio, adwent, św. Mikołaj, choinki, bańki, dzwoneczki, White Christmas, wigilijki, karpie, prezenty, pasterki, kolędy, sztuczne ognie, szampany i koncert noworoczny z Wiednia. W tym roku może się okazać, że tym razem tak jak kiedyś było, jak hańdowni bywało, to już nie będzie. W zeszłym roku o tej porze jakby nam ktoś powiedział, że na Wielkanoc z powodu nieznanego wirusa będzie zakaz wstępu do kościołów, liturgie będą odwołane, a papież będzie w samotności, bez wiernych, celebrował na Placu św. Piotra, to uznalibyśmy to za scenariusz niemożliwy, jak z hollywoodzkiego filmu katastroficznego. Nie mieściło się to w głowie. Ale teraz, po tylu tegorocznych zaćmieniach i lekcjach ciemności, kiedy nawet na Wszystkich Świętych cmentarze zostały przez władzę zamknięte, już wiemy, że wszystko jest możliwe, a nic nie jest pewne.

Czegóż teraz, pod koniec tego ciemnego i gorzkiego roku można sobie życzyć na święta? Niech noc będzie cicha, a płomyk nadziei niech w nas rozbłyśnie jak pierwsza gwiazdka nad horyzontem. A gwiazdy nad nami i zwierzęta niech nam wreszcie przemówią do rozsądku. Myślmy ciepło o innych, a nie zostaniemy sami. Bez lęku, bez kłamstwa, bez nienawiści, bez przemocy, bez stawiania na swoim. Jakie to szczęście, że jest jeszcze woda. Można się napić ciepłej herbaty. Nawet w kwarantannie. Wyłączmy telewizor. Wyjrzyjmy przez okno, są jeszcze drzewa i przelatują ptaki. Siądźmy przy stole i zaśpiewajmy kolędę, choćby tylko sami dla siebie. Świat tego potrzebuje. Poza tym jest jeszcze internet i są jeszcze telefony. Zadzwońmy więc do kogoś, aby spytać, czy u niego wszystko w porządku, czy mu czegoś nie trzeba. Może właśnie trzeba mu tylko dobrego słowa. A te dwa zera w cyfrze 2020 na koniec roku niech będą jak okulary, przez które widać jednak lepszą przyszłość.