Ocalić Olzę i Nadolzie

0
1493
- reklama -

W tym roku minęło pół wieku od wielkiej powodzi, która zerwała Most Wolności na Olzie w Cieszynie. 19 lipca 1970 roku, kiedy powodziowa fala na Olzie kulminowała, a stan wody był o pięć i pół metra wyższy od normalnego, kilkunastu strażaków zostało posłanych do ratowania mostu. Pięciu z nich zginęło – jeden z OSP na Bobrku, a czterech z OSP w Pastwiskach. Dwóch ciał ofiarnych strażaków nigdy nie odnaleziono. Powódź porwała je gdzieś do Odry, a może jeszcze dalej. Mostu Wolności nie udało się ocalić.

Pamiętam, że tamtego lata padało ciągle i nieustannie chyba przez dwa tygodnie. Byłem na wakacjach u moich dziadków w Kończycach Wielkich. Wylewała Piotrówka i dochodzące do niej rowy melioracyjne, a pola i łąki wzdłuż nich tonęły w wodzie, nie dało się tam wyprowadzić krów, bo stałyby w deszczówce po kolana i pewnie też by utonęły. Zbliżały się żniwa, a babcia z dziadkiem martwili się głównie tym, że deszcz powalił zboże i jak tak dalej będzie to wszystko zgnije. Wtedy jeszcze kosiło się zboże kosami, ewentualnie kosiarkami konnymi. Jak tu wejść w takie pole z powalonym, mokrym zbożem? A tu tymczasem zanosiło się na potop. Siedziałem w domu na kopcu, czytałem książki i słuchałem radia. Ale to nie z radia czy z telewizji dowiedziałem się, że w Cieszynie zginęło pięciu strażaków, lecz od ludzi, co jeździli do miasta do roboty. 19 lipca 1970 roku była niedziela. W poniedziałek chyba nie obyło się bez problemów z komunikacją autobusową, ale po południu już wiedzieliśmy, może od sąsiada kolejarza, co wrócił z nocki, że w Cieszynie utopiło się pięciu strażaków i woda zerwała most. Ciągle padało i nie były to wcale wesołe opady jak w późniejszym przeboju Czerwonych Gitar. W ogóle 1970 rok, ostatni rok rządów Gomułki, był raczej ponury i skończył się masakrą robotników na Wybrzeżu. Wampir z Zagłębia nadal mordował kobiety na Śląsku, Górnik Zabrze po zdumiewających remisach z AS Romą przegrał w finale Pucharu Zdobywców Pucharów z Manchesterem City, misja Apollo 13 nie doleciała na Księżyc, rozpadł się zespół The Beatles. Młodzi – a ja też byłem wtedy bardzo młody – nucili wtedy „Let it Be”, ich ostatni wielki przebój, jakby mimowolnie, fatalistycznie uznając, że trzeba się zgodzić na to, co niesie czas, bo prawie wszyscy jeszcze wierzyli, że czas istnieje realnie.

Granica na Olzie w Cieszynie była wtedy ścisła i pilnowana na obie strony przez wojska ochrony pogranicza dwóch bratnich, socjalistycznych państw – Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej i Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej, której władze właśnie przykręcały śrubę swoim obywatelom w ramach normalizacji po inwazji wojsk Układu Warszawskiego w 1968 roku. Odbudowa mostu trwała prawie cztery lata. Aby trochę usprawnić mały ruch graniczny, w miejscu niegdysiejszej kładki Kametza, a więc pod zakładami dziewiarskimi „Juwenia”, na wysokości Młyńskiej Bramy, jeszcze w 1970 roku Czesi przerzucili prowizoryczny, żelazny most dla pieszych, który, zresztą dwa lata później porwała następna powódź. Odbudowany Most Wolności został oddany do użytku w 1974 roku. Nie wyglądał jednak tak pięknie, jak pierwszy most zbudowany w tym miejscu na początku XX wieku. A był to secesyjny Kaiser Franz Josef Brücke wzniesiony z okazji 55 rocznicy panowania umiłowanego przez cieszynioków Franza Josefa I, oddany uroczyście do użytku 18 sierpnia 1903 roku, a więc w dniu 73 urodzin Cysorza. Ale, odbudowany za Gierka, a odnowiony w 2010 roku z unijnym wsparciem finansowym Most Wolności na szczęście stoi i miejmy nadzieję, że jeszcze parę dobrych lat postoi. I że już nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby go zamknąć pod pozorem epidemii albo na przykład zablokować ze względu na uchodźców i znowu obsadzić wojskiem. Teraz, odkąd po zniesieniu pandemicznej blokady granicy został ponownie otwarty z początkiem lipca, czuję wielką radość za każdym razem, kiedy przez niego przechodzę. I rzeczywiście czuję na nim smak wolności.

Nowe poczucie nadrzecznej, pogranicznej wolności jest jednym z efektów epidemii. Wiosną, kiedy koronawirusowa pandemia się rozpędzała, granica została zamknięta i obsadzona najpierw przez policję, a potem przez wojsko. Jak w najbardziej mrocznych okresach minionego stulecia odkąd państwowa granica w tym miejscu istnieje. Kiedy w polskim państwie wprowadzono de facto zakaz wychodzenia z domu, a trzy osoby na ulicy stanowiły już niedozwolone zgromadzenie, koronawirusowa psychoza sprawiła, że nawet wyjście na spacer nad Olzę wydawało się ryzykowną eskapadą. Starałem się wtedy wychodzić codziennie do Lasku Miejskiego i nad rzekę, aby nie zwariować. Wtedy wydawało się, że nic już nie będzie takie samo, jak przed epidemią, i nawet wiosna wydawała się przez nią skażona i napiętnowana. Wiosna tymczasem rozwijała się według odwiecznych praw przyrody zgodnie z rytmami słońca, księżyca i ziemskich żywiołów. Woda nie przestała w rzekach płynąć, trawa rosnąć, zazieleniły się drzewa, zakwitły kwiaty. Przyroda odczuła nawet pewną ulgę, bo ludzie wstrzymali swoje absurdalne, nawykowe i szkodliwe zachowania nastawione na jej niszczenie, chcąc nie chcąc przestali jeździć samochodami i latać samolotami, dzięki czemu na jakiś czas zmniejszyło się zatruwanie powietrza. Przyroda się nie zatrzymała, drzewa się zazieleniły, wylęgły się ptaki, wypełzły żaby,
w amfiteatrze przestały parkować samochody, stoki pożółkły od mniszka lekarskiego, a nad rzeką pod drzewami rozkwitły całe pola czosnku niedźwiedziego. W dodatku do wyludnionego miasta coraz śmielej zaczęły wchodzić zwierzęta. W okolicach supermarketów i dyskontów widywano sarny. W Olzie pojawiły się ławice półmetrowych ryb. Widziałem je na własne oczy kawałek za Mostem Wolności, kiedy chodziłem tam w kwietniu i maju, tęsknie raz po raz popatrując na czeską stronę.

- reklama -

Z czasem, w miarę odwoływania epidemicznych restrykcji, ruch nad Olzą w Cieszynie nie tylko wrócił do poprzedniej normy, ale stał się jakby bardziej intensywny. Ludzie skierowali się na miejskie obszary zielone i nadrzeczne instynktownie. Szukali tam ulgi od własnych czterech ścian, w których musieli się zmagać z mniej lub bardziej realnymi zagrożeniami zewnętrznymi, swoimi kłopotami, frustracjami, codziennym mozołem związanym z ciągłą obecnością dzieci, które trzeba było doglądać w lekcjach on-line, czasem też
z chorymi, zniedołężniałymi rodzicami, którzy wymagali opieki, w ciasnym mieszkaniu jakoś radzić sobie z nadmiarem osadzonych w miejscu bliskich, a przy tym ze zdalną pracą, przedwyborczą propagandą i polityczną paranoją. Niektórzy przeszli przez narzucony reżim kwarantanny, inni narzucili go sobie sami. Wtedy każdy skrawek zieleni dawał pocieszenie, a zielona okolica z świergoleniem ptaków i szumem rzeki miała niemal rajski blask. Wychodziłem wtedy nad Olzę i marzyłem o dniu, kiedy z mostów odejdą desantowcy, odjadą policjanci i będzie znowu można przejść przez Most Wolności na drugą stronę, przemierzyć Park Sikory i iść jeszcze dalej, wzdłuż ogródków działkowych, do trzeciego jazu, a potem wrócić jakby nigdy nic przez Most Sportowy i lasek miejski do domu. Marzyłem także o dniu, kiedy będzie można po prostu pójść na dworzec kolejowy w Czeskim Cieszynie i pojechać sobie na przykład do Pragi albo na Słowację. No i w końcu politycy poszli po rozum do głowy i granice otworzyli, a mosty odblokowali.
W połowie sierpnia wróciłem do Cieszyna po paru tygodniach za granicą i idąc z dworca kolejowego w Czeskim Cieszynie, przechodząc przez Most Wolności na Olzie, zauważyłem, że po polskiej stronie pojawił się jakiś nowy, niebieski element na brzegu rzeki koło zabudowań pozostałych po przejściu granicznym, w pobliżu trasy rowerowej. Ale najważniejsza zmiana, która rzuciła mi się w oczy, polegała na tym, że wody w Olzie było znacznie mniej niż przed trzema tygodniami. Po niespodziewanie wilgotnym, burzliwym i deszczowym lipcu, sierpień był gorący i suchy. Narastająca, wczesną wiosną budząca obawy susza nie wzmogła się, ale też wyraźnie nie ustąpiła. Stan wody na Olzie w Cieszynie w epidemicznym sierpniu jednak znowu się obniżył. Następnego dnia po powrocie wyszedłem nad Olzę na swoją rytualną przechadzkę, a przy tym żeby zobaczyć, co to za obiekt został umieszczony tuż przy wodzie za Mostem Wolności. Okazało się, że to coś jakby zaczątek mola, który powstał w ramach międzynarodowego projektu Mood for Wood, realizowanego przez młodych projektantów z krajów wyszehradzkich. Wstawiono więc przy wodzie coś jakby pomost, ale nie wchodzący do wody. Mood for Wood w wolnym tłumaczeniu znaczy nastrój na drewno. Rzeczywiście nowy quasipomost jest drewniany. Na niebieskich deskach umieszczono także obszerną metryczkę nowego obiektu. Nazywa się #point of blue i według jego twórców jest meblem miejskim – platformą przeznaczoną do wypoczynku w formie siedzenia lub leżenia. W dodatku powstał regulamin platformy #point of blue, który określa prawa i obowiązki korzystających z niej osób, z którym należy się zapoznać przed wejściem na mebel. W regulaminie pisze się, że w związku z zagrożeniem i urazami w trakcie korzystania z niebieskiej platformy surowo zabrania się: palenia papierosów, w tym e-papierosów, spożywania alkoholu i środków odurzających, palenia ognisk i używania otwartego ognia w pobliżu platformy, skakania po konstrukcji, używania ostrych narzędzi lub przedmiotów podczas korzystania, wchodzenia w obuwiu na obcasie lub w stanie nietrzeźwości. To bardzo przewidująco sformułowana lista możliwych zachowań, która dla niektórych może być nawet inspirująca. Zasadniczo należy z platformy korzystać zgodnie z jej przeznaczeniem. No dobrze, pomyślałem sobie, niech będzie. Let it Be. Wszedłem na niebieski pomost, postałem chwilę, popatrzyłem w mętny po burzy nurt Olzy z lekkim zakłopotaniem i po chwili zeskoczyłem z mebla na brzeg, aby skierować się dalej, przez Most Wolności, na czeską stronę.

Idąc bulwarem na zachodnim brzegu, zaraz za Strzelnicą zauważyłem następny nowy, drewniany obiekt. Ta platforma z niemalowanych desek miała kształt trójkątnej miski. Baraszkowała na niej gromadka dzieci w wieku przedszkolnym a małe, najwyżej trzyletnie pacholę wspinało się do krawędzi trójkąta, a właściwie nawet do jego szpica wystającego na wysokości co najmniej jednego metra, skąd – bardziej wyobraziłem sobie niż pomyślałem – łatwo można było spaść i złamać sobie nóżkę, będąc takim żądnym przygód berbeciem. Kilka metrów dalej pod drzewami stała jego mama, która wołała go już trochę niecierpliwie zamiast go asekurować. Poszedłem jednak dalej trochę niespokojny o los małego wspinacza, a niedługo, w oddali niemal na środku rzeki, na tle Sportowego Mostu, zobaczyłem następną drewnianą konstrukcję. Coś jakby klatka na wielkie zwierząta wchodziła niemal do rzeki na końcu cypla w miejscu, gdzie Puńcówka wpada do Olzy. Poszedłem tam ciekawy, co to właściwie jest za obiekt, platforma czy mebel. Ponieważ jednak akurat chwilkę przede mną przyjechała tam młoda para na rowerach, nie chciałem jej zakłócać romantycznej idylli moimi oględzinami. Para może czuła mood for wood, ale z bliższej odległości ten modernistyczny z ducha obiekt przypominał nie tylko klatkę, ale wręcz szubienicę. I w ślad za tym skojarzeniem zaraz przeleciało mi przez głowę, że przecież stąd niedaleko do miejsca pamięci o egzekucji pod Wałką. Ponieważ przez chwilę miałem nadzieję, że para rowerzystów odjedzie, przyjrzałem się trochę bardziej dokładnie miejscu, gdzie byłem. To tak zwany Skwer Miast Partnerskich. Miasto Cieszyn podpisało kiedyś umowy o partnerstwie z kilkoma miastami w Europie, ale już od wielu lat nie ma faktycznie żadnej partnerskiej aktywności na przykład ze szwajcarską Lucerną czy
z belgijskim Genk. Ach, można by powiedzieć, przecież partnerstwa przemijają. Mieliśmy partnera, a potem się z nim rozstajemy. Przemijają nawet wielkie miłości. Nie ma się co czepiać. Zdumiało mnie jednak, że na Skwerze Miast Partnerskich między Mostem Sportowym a cyplem stoi aż dziesięć latarń. To chyba najlepiej oświetlone nocą miejsce w całym mieście. Toż to absurd jakiś jest. Po co w tym miejscu aż tyle latarń? Kto tu po zmierzchu przychodzi i właściwie po co miałby przychodzić? Jakie cele przyświecały kreatywnemu projektantowi, że aż tak bardzo naświetlił ten skwer nad graniczną rzeką? Może w tym był jakiś ukryty zamiar? A może komuś się opłaciło wstawić tam dziesięć latarń, choć wystarczyłyby dwie, a może nawet ani jedna nie byłaby potrzebna? Podczas epidemicznego, wiosennego lockdownu władze Czeskiego Cieszyna wyłączały latarnie na noc, a po polskiej stronie, mimo zakazu wychodzenia z domu, latarnie nad Olzą świeciły w najlepsze. Trzeba pokazać światu, że energii elektrycznej wyprodukowanej z węgla jest w Polsce dostatek. Jak już postawili te latarnie, to niech świecą. Niech na całym świecie kryzys klimatyczny, a my mamy węgiel śliczny, za to niskokaloryczny…
A może chodziło o to, żeby doświetlać wzrost roślinności na pobliskiej łące? Niestety, łąka pod Mostem Sportowym mało już przypomina pachnącą i kwitnącą łąkę sprzed roku czy dwóch lat, w odróżnieniu od łąki po stronie czeskiej, która nadal fantastycznie kwitnie. Dlaczego wykoszona parokrotnie łąka po polskiej stronie to teraz raczej nieużytek z pokrzywami, chwastami i badylami? Dlaczego w tym mieście tak trudno przyjmuje się myślenie i działanie sprzyjające naturze?

Rowerzyści spod klatki na Olzie nie wyjechali, poszedłem więc dalej, w stronę Lasku Miejskiego. Tam przy placu zabaw, niedaleko kaskady też powstał drewniany obiekt w ramach warsztatów Mood for Wood, ale już został uszkodzony i odgrodzony biało-czerwoną taśmą i znakiem Stop! Nie dotykać! Miejskie meble od razu sprowokowały wandali. Nie minęło kilka dni, a już niektóre z nich zostały zaatakowane, uszkodzone, zepsute, zniszczone. Co to za ludzie mieszkają w tym mieście? Gdzie ta sławna kultura jego mieszkańców? Jak się tu wychowuje dzieci? Jakimi wartościami żyje młodzież? Jaka jest ich wrażliwość na sprawy publiczne i problemy naturalnego środowiska? Czego ich uczą nauczyciele?

O czym się głosi kazania w kościele? Ludzie mają w sobie sporo frustracji i agresji, którą wyładowują bezrozumnie, na ślepo, w jakiejś niezrozumiałej nienawiści. I nawet koronawirus tego nie uśmierzył. Jestem ciekaw jak długo ostaną się w mieście obiekty z warsztatu młodych projektantów Mood for Wood. Chcieli pomóc poprawić przestrzeń publiczną nad Olzą, ale w gruncie rzeczy jej nie poprawili, tylko narazili na dalszą agresję
i zniszczenia. Przestrzeń nad Olzą potrzebuje prawdziwej ochrony i działania sprzyjającego nie tyle ludziom, ile tutejszej naturze. Interes człowieka i interes przyrody powinien tu być zrównoważony. Nie trzeba zmieniać brzegów Olzy w Cieszynie w plac zabaw i lunapark. Ludzi trzeba edukować nie tyle o historii, ile o tym, jak nie zachowywać się destruktywnie wobec Matki Ziemi. W imię poprawy przestrzeni publicznej nie powinno się naruszać resztek ekosystemu, który i tak jest tu miażdżony przez ruch samochodowy, zwłaszcza przez TIRy. W rzece i na jej brzegach mieszkają zwierzęta, rosną rośliny i to one są ofiarami radosnej działalności poprawiaczy przestrzeni publicznej. Zamiast wstawiać tam nowe obiekty, należałoby racjonalnie, działając na rzecz natury, odejmować je stamtąd. Można by zacząć od systematycznego, dokładnego usuwania śmieci. Tak zwany Ogród Dwóch Brzegów jest ogrodem coraz mniej, a właściwie nigdy nim nie był. Co do tego nie trzeba mieć złudzeń. Obłudnie pieścimy się tylko nazwą, dzięki której udało się swego czasu pozyskać kasę z Unii. A obszar nad Olzą po polskiej stronie z roku na rok coraz bardziej ulega degradacji. Może już czas, by jakaś jednostka tutejszego samorządu terytorialnego wystąpiła do Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej z odpowiednim wnioskiem. Na przykład na usunięcie zbędnych latarni, rekultywację
i posadzenie drzew. Niech cieszyniocy, którzy uwielbiają kosić i wycinać, w końcu spróbują dorosnąć do idei ogrodu dwóch brzegów i potraktują ją serio.

Olza jest naszą rzeką domową. Ludzka aktywność w pobliskiej przestrzeni publicznej nie powinna naruszać jej domowego, naturalnego miru. Olza jest naszą świętą rzeką, pradawnym skarbem, który trzeba ocalić. Cieszmy się nią rozumnie i szanujmy ją, póki jeszcze nie wyschła.