Miłość w korporacji cz. 13

0
1112
obraz autorstwa Jacka Yerki
- reklama -

Obraz…

Zamiast windy wybrał schody. Tym samym powolne wejście na 10-te piętro zamieniło się w monotonną podróż, przeciąganą do granic możliwości. Otworzył drzwi. Na łożu leżała nieruchoma piękność. Blada, z zamkniętymi oczami. Oddychała równo i płytko. Znał to pomieszczenie na pamięć. W ciągu roku przeżył tu więcej uczuć i refleksji, niż w całym dotychczasowym marnym życiu. Opadający, pokryty bukowiną stok za oknem, zapachy monotonnej medycyny i zegar odmierzający czas upływającego życia ukochanej.
Podszedł do Leny. Delikatnie, tak jak zawsze, dotknął ją za ciepłą dłoń. Uchwycił ją i ukołysał pragnieniami. Pochylił się nad twarzą i dał się musnąć regularnemu oddechowi. Jest powiew jest życie, jest życie, jest nadzieja – przynajmniej tak myślał do tej pory intensywnie. Pocałował ją w usta.
Twarz Leny lekko drgnęła; policzki zarumieniły się a oddech pogłębił. Palce desperacko uchwyciły rękę Janusza. Ten ruch…
Jednak nie…, nie było żadnego ruchu. Chciał go odczuć za każdym razem, jednak to tylko pustynne fantazje spragnionego wędrowca, bez żadnego pokrycia w rzeczywistości.
W tym całym wszechświecie, który jest nieustanną ekspansją, krążeniem, rozszerzaniem i zapadaniem, przybliżaniem i oddalaniem; tam gdzie wszystko płynie i nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeki, tam gdzie nie ma dna, bo zawsze słychać pukania od dołu, tam gdzie rosną poziomki i polują pająki, tam gdzie życie rozprzestrzenia się i marnieje, tam gdzie przestrzeń zaplata warkoczyki czasem, tam gdzie wszystko pędzi – nie wiadomo skąd i dokąd, tam gdzie zawsze wraca się do punktu wyjścia; w tym oceanie przypływów i odpływów – to jedno maleńkie życie, mikroskopijnych rozmiarów ciało ukochanej kobiety zastygło w nienaturalnym bezruchu, beznadziejnie nieruchome.
Odwrócił głowę i spojrzał na zegar odmierzający czas. Zapadła godzina 19.27; był poniedziałek dnia 10 listopada; długi jesienny wieczór zaskakiwał swoim ciepłem lecz pomieszczenie szpitalne paraliżowało niezmiennością.
Janusz wstał. Palce Leny powoli zsuwały się z jego dłoni opadając w ostateczny niebyt. Gdy wychodził przygnieciony, jego dotychczasowy świat zapadł się do mikroskopijnych rozmiarów cząsteczki, wypełnionej zagęszczoną do granic możliwości pustką. Tym razem skończył się naprawdę.
I tylko wiszący na ścianie obraz, będący oknem do surrealistycznego pokoju, zadrgał w obrębie samego siebie, nie pozostawiając żadnych sygnałów w realnym świecie.

Pokój za obrazem…

Ocean wyrzucił niechciane ciało na brzeg. Błyskawica rozgoniła ciemności i siłą wdarła się przez zamknięte powieki do wnętrza. Ten impuls zaognił synapsy, które z trudem zaczęły wykrajać zalążek wewnętrznego światła i z pomocą przebudzonych zmysłów tkać świadomość. Grzmot następujący po błysku uwolnił słyszenie.
Podniosła głowę. Ten odruch nie wynikał z wewnętrznej decyzji; to tylko usta zanurzone w piasku zakrztusiły się, pragnąc zaczerpnąć powietrza. To wywołało poczucie istnienia, chybotliwe i słabe, lecz nabierające doznań z każdym postępującym kawałkiem czasu.
Podniosła się i wyprostowała. Poczuła zimno. Nudności powaliły ja z powrotem na pofałdowany piasek i scaliły rozstrzelone doznania wokół konkretnego cierpienia. Gdy przeminęło, opadła na plecy, spojrzała w górę i wypełniły ją białe kłębki przesuwające się po nieskalanym błękicie.
Wstała ponownie i ruszyła przed siebie.
– Jestem – pomyślała krótko i ta myśl przeminęła jak biała chmura na niebie. Ponownie zapadła się w niebyt. Na krótko. Powiew wiatru zagonił ją z powrotem do świadomego wnętrza.
– Ale kim jestem? – kolejna myśl spowodowała zatrzymanie się i spojrzenie na własne dłonie.
Ręce tryskały krwią przez cięte ostrym przedmiotem otwory. Zamknęła oczy, blokując wdzierające się szybko przerażenie. Gdy otworzyła je ponownie, na miejscu ran zakwitały hiacynty o zapachu bzu. Zapach przypomniał jej o kwiatach.
– Lubię kwiaty – pomyślała ponownie i ta myśl była bardziej swojska, znajoma, prywatna.
Przywiązała się do niej na chwilę i zobaczyła łąki, na których pasły się bukiety frezji, róże, prymulki, tulipany i nasturcje.
– Kwiaty się nie pasą – te słowa przyszły jakby z zewnątrz, z przerastającej ją mądrości – więc kto się pasie?
Zatrzymała się ponownie. Tym razem padła na kolana i po jej policzkach popłynęły łzy.
– Dlaczego morze wypływa ze mnie? – zapytała sama siebie.
– Dlaczego mam w głowie tryskające źródła słonej wody? – zapytała ponownie, lecz tym razem to nie myśli, lecz wydobywający się z jej ust dźwięk. Przemówiła. Usłyszała się w przestrzeni i jej słowa wzmocniły jej poczucie bycia i istnienia.
Świadomość wracała. Bardzo powoli. Wyrywała ją z nieistnienia. Rozdzierała ją nieuchronnie na utkane z doznań ja i zewnętrzną rzeczywistość. Jakby budziła się z koszmarnego snu i wpadała w kolejny – jeszcze większy. Pozbawiona wszelkich ochron, niepewna kim jest i gdzie się znajduje, stawała się bezbronna wobec powracających doznań. Potworne mdłości wyprzedziły myśl, że oto wróciła, że znowu jest żywa. Całe jej jestestwo wydobyte z niebytu cierpiało; odczuwała wstręt na samą myśl, że znowu jest, że znowu istnieje.
– Chcę wrócić – pomyślała i spojrzała na ocean. Ten już zdążył wejść w fazę odpływu i oddalił się na znaczącą odległość. Nie miała siły gonić uciekającej wody.
Ruszyła więc przed siebie w stronę skalistego brzegu, gdzie majaczył wypełniony światłem przesmyk.
Tak szła a łąki po obu stronach drogi zawężały jej ścieżkę. Zalegające tam kwiaty skierowały swe wrogie oblicza w jej stronę blokując podążanie naprzód. Lecz szła mimo to a różane kolce rozdzierały jej delikatną skórę, raniąc celowo i metodycznie; tulipany smagały jej niewinną twarz a bicze z Magnolii urządzały jej bolesną chłostę. Lecz szła i w końcu kwiaty zniechęcone brakiem efektu odstąpiły a oczom jej ukazała się brama do światła. Po lewej stronie majaczył wiszący w chmurach zamek, przy drodze stał stary samochód zakończony ogonem jaszczurki; partnerami dla obłoków były płynące rzędem statki z białymi żaglami; z jałowej ziemi wystawał klucz z warującym obok niego psem.

- reklama -

Ruszyła. Przestrzeń nabierała kształtów, dźwięków, kolorów i zapachów. Dotarła do skał, co strzegą wejścia do doliny światła. Zobaczyła tunel zakończony promieniejącą jasnością. Zatrzymała się.

– Chcę pójść w stronę światła – powiedziała intuicyjnie, znając tylko ogarniające ją pragnienie, bez żadnego wsparcia ze strony pamięci i logicznego uzasadnienia. Tunel rozpoznając jej wolę połknął ją obejmując krawędziami. Szła skąpana w dziewiczej bieli, która swą intensywnością przekraczała granice jej ciała, naruszała krwistomorderczą, samobójczą aurę, czyniąc ją ponownie niewinną. Szła w stronę światłości i nie czuła niczego znanego, lecz… znała przecież tak niewiele. Nad jej głową latały motyle, które zamieniały się w umierające gąsienice.
– Kim ja jestem? – zapytała sama siebie, tym razem z mieszaniną strachu i ciekawości.
Kiedy tak szła w stronę światłości zatrzymał ją ciepły, lecz intensywny wiatr wiejący w policzki.
– Duch wieje kędy chce – pomyślała bez wahania i zatrzymała się. Lub została zatrzymana.
Tunel nagle bez uprzedzenia ujawnił drzwi po swojej lewej stronie.
– Nie chcę tam iść – pomyślała lecz tunel, nie zważając na jej chcenie lub niechcenie, został odwołany i zamknął swoje oblicze. Pozostały tylko drzwi.
– Lustro – pomyślała nagle bez wahania – potrzebuję lustra.

Nacisnęła klamkę i oczom jej ukazało się wnętrze. Podchodziła powoli lustrując otoczenie. Drewniana wnęka pachniała korporacją a na półkach surrealistyczne zegary zwisały grawitacją. Na ścianie po lewej stronie znajdowało się lustro. Podeszła do niego z rozbieganym wzrokiem. Już wiedziała, już się domyślała, że jej podróż nie zakończy się przed lustrem, że lustro ją pochłonie i zabierze na drugą stronę. Lecz zanim się to stanie, na samą chwilę przed tym, zobaczy swoje oblicze i przypomni sobie kim jest i tego zarówno chciała, jak i strasznie się bała.
Podeszła do lustra z zamkniętymi oczami. Otworzyła je.
– A więc nie udało mi się – pomyślała, gdy ostatecznie powróciło jej imię i wraz z nim wracała pamięć tożsamości.
Lustro po chwili przestało reflektować jej wizerunek. Światło, które odbijało się od powierzchni i wracało z obrazem Leny, podążyło na drugą stronę i tam zderzyło się z obrazem szpitalnej sali. Na długim łóżku jak śpiąca królewna leżała czarnowłosa piękność. Na ścianie zegar wskazywał godzinę 10:27, na kalendarzu widniała data 10-go listopada, za oknem zakwitała bukowina a aparatura medyczna monotonnie odmierzała senną egzystencję leżącej piękności.

Ach, nie płacz, nie płacz,
to jest takie nic, smutne ucichanie,
a właściwie to jest cisza pierwsza i jedyna…
usychające kwiaty nad mdlącym posłaniem…

Lena przycisnęła się do szyby a po jej policzkach popłynęły łzy. Mężczyzna, który stał obok leżącej kobiety… właśnie odchodził. W jego zachowaniu było coś niepokojąco ostatecznego. Żegnał się a przecież nie miał do tego powodu. Nie było jej tylko chwilkę, odrobinkę czasu ich marnej egzystencji. Przecież jeszcze tydzień temu siedzieli w kawiarni a on nalegał na ich miłość, zdeterminowany pokonać jej lęki i obawy.

i właściwie nic…
i pusta głębia…
nocą cichy las bezczuciowych istnień,
wyblakłe jaźnie trwające bezdrganiem.

– Janusz – pomyślała Lena i uderzyła ręką w szybę lustra, lecz ta zareagowała pancerną twardością.
– Ja jestem tutaj – krzyczała lecz jej głos był tak głuchy zamkniętym echem, że załamał się, skulił i sczezł w uwiądzie jak zegary na obrazach surrealistycznego mistrza.

Gdy mężczyzna odszedł Lena ponownie zapadła się w niebyt…

A właściwie to jest tylko wielkie zakończenie
nieskończonych snów…
nieznane cierpienie…
Ach, nie płacz, nie płacz…