Miłość w korporacji, cz. 21

0
1851
fot. arch. TC
- reklama -

Przez kolejne dni unikali zbędnych kontaktów. Oparli się tylko na zawodowej, bezintymnej rutynie, na współobecności w sąsiadujących ze sobą boksach, bez zbędnych spojrzeń, rozmów, telefonów, spotkań i westchnień, milczenia, malin i poziomek. Jakby bali się przebudzenia tej siły, która wiecznie dobra pragnąc, nieustanne komplikacje czyni; jakby lękali się, że wypuszczą dżina z butelki i harmonia obecnej relacji ustąpi pod naporem wygłodniałych traum, kompleksów, które to wraz z miłością zostaną wydobyte z samego dna.
Przez ten czas ekrany bransoletek świeciły na zielono, nie wydobywając z siebie żadnych dźwięków. Po tygodniu, w piątkowy wieczór, Grażyna czytając klasyków współczesnej lewicy, usłyszała znowu znajomą nutę wypełnioną słowami:
„ Love is like a cloud, it holds a lot of rain”
Zadzwoniła do Janusza.
„Mamy czerwony alert Janusz, co się dzieje? –
– Dlaczego myślisz, że coś się dzieje po mojej stronie? – zapytał niepewnie.
– Bo czytam Sierakowskiego, a przy nim to nawet połączone siły Kupidyna i Św. Walentego by mnie nie naprowadziły na ścieżkę miłości – powiedziała – więc, co u Ciebie Janusz?
– Mam fantazję – odparł nieśmiało.
Nazareth ustąpił miejsca jeszcze bardziej depresyjnemu Joy Division. Sygnalizator przyspieszył.
„Love, love will tear us apart again?”
– Janusz proszę połóż ręce na kołderce i pomyśl
o tym, że będzie listopadowy poniedziałek, oraz o tym, że miałeś trudne dzieciństwo. O imieniu, które tak dumnie nosisz –
– Nie leżę w łóżku –
– A gdzie jesteś? – zadziwiła się Grażyna i wtedy usłyszała szmer spadającej wody.
– Janusz natychmiast odkręć zimną wodę –
Przez chwilę napięcie sięgało zenitu. Piosenka o rozrywającej na strzępy miłości rozwijała się na dobre. Sygnalizator pikał w tempie dwóch uderzeń na sekundę
a na ekranie zwykła czerwień stała się jakby rubinowa.
– Janusz ustaliliśmy, że nie chcemy tego, poza tym to ja przepraszam, ale jak możesz mnie tak wykorzystywać seksualnie bez mojej zgody; jak możesz mnie tak nadużywać. O kim do jasnej cholery teraz fantazjujesz, z kim tam jesteś w tej Twojej wannie, bo jakby co, to ja jestem tutaj, u siebie i sobie spokojnie czytam.
„Love hurts… love hurts . .
Sygnalizator zwolnił i wokalista Nazareth nie zdążył nawet zakończyć smętnej frazy, bo cisza znowu wypełniła przestrzeń audio a zieleń video.

—–

Gadatliwość Grażyny była jednym ze sposobów na obniżenie temperatury uczuć pomiędzy nimi. Słowa płynące z jej ust czyniły z niej niemalże alchemiczkę zdolną do zamiany czerwieni w zieleń, spowolnienia tempa sygnalizacji, pacyfikacji – chłonnych istnienia – uczuć
i fantazji.
Program spełniał również funkcję edukacyjną. Uczyli się, że każdy czyn niesie za sobą rozmaite konsekwencje. Myśli miały realne przełożenie na rzeczywistość; emocje wewnętrznego teatru na ciała. Dodatkowo nie wszystko, co powodowało reakcje programu, związane było z ich świadomymi działaniami. Czasem czerwień pojawiała się bez wyraźnej przyczyny a przynajmniej nie byli tego świadomi. Czasem rozjaśniała głęboką noc związaną z fazą REM i żywiła się snami, czasem w apogeum dnia, w natłoku korporacyjnego działania sygnalizator rozpoczynał swoje bezlitosne odmierzanie zbliżenia. Uczyli się siebie samych a efektem tej nauki było przekonanie o sile miłości jako fenomenu niezależnego. Racje miał Balcerek, gdy perorował o zagrożeniach związanych z uczuciem.
Mimo tego, zaczęli się bawić relacją i napinać ją do granic wytrzymałości.
– Janusz –
Podniósł wzrok znad klawiatury. Zobaczył Grażynę…
– Mogłabym się rozpłynąć w głębi Twoich piwnych oczu i zagubić w objęciu Twoich ramion –
Sygnalizator oszalał a głośniczki – z pominięciem Nazareth i Joy Division – po raz pierwszy ogłosiły nowy status.
„Do zakochania jeden krok, jeden jedyny krok nic więcej”
– Żartowałam – powiedziała z szelmowskim uśmiechem na twarzy i wycofała się do głębi swojego boksu, równie szybko jak zgasł popularny szlagier, rodem
z prlowskich dancingów.
Innym razem to Janusz prowokował groźne siły.
Podszedł do boksu zajmowanego przez Grażynę, pochylił się nad nią, wkraczając delikatnie w jej intymną przestrzeń i zaglądnął równocześnie gdzieś w bezkres jej zielonych oczu i głębię domyślnego dekoltu.
Głośniczki drgnęły nerwowo, od razu na drugim poziomie.
„Love, love will tear us apart again”
– Grażyna … –
– Tak – odparła wyraźnie zdziwiona jego zachowaniem.
– Potrzebuje… zszywek do spinacza.
Z głośniczków dobiegł ciągły zgrzyt, jakby ktoś potarł igłą o analogową płytę. Piosenka zawiesiła się na moment, zeszła z agendy a ekran pozbywszy się czerwieni przybrał na moment czarne barwy. Zamarł.
To był jedyny taki przypadek, gdy bransoletki nie poradziły sobie z analizą sytuacji pomiędzy potencjalnymi kochankami. Łączący je program zawiesił się na moment, skasował działanie chroniąc w ten sposób samego siebie przed przegrzaniem.

—-

- reklama -

Testowanie granic relacji uśpiło ich czujność. Nabrali przekonania, że mają kontrolę nad poziomem bliskości, że zawsze, w ostatniej chwili, mogą podjąć działania chroniące ich przed zakochaniem. Jednak każdy taki test granic pogranicza, zostawiał w ich przestrzeniach wewnętrznych ślad, kolejny wyrzeźbiony tor, następne pęknięcie, powiększającą się lukę. Kropla drążyła skałę zbliżając ich do ostatecznego rozstrzygnięcia. Tak trwali w przekonaniu, że mogą w pełni kontrolować jakość wzajemnej relacji, że mogą napinać i testować pogranicze bez wyraźnych konsekwencji, zawsze z możliwością powrotu. Jednak będąc przekonani, że stoją w miejscu, płynęli już z nieznanym im prądem. Myśląc, że znajdują się pośrodku, balansowali nad przepaścią. Wierząc, że mogą wciąż pływać bezpiecznie… tonęli.

—-

Janusz pracował. Badał interkorelację pomiędzy ilością wolnej przestrzeni w ołpenspejsie a efektywnością wykonywanych zadań. Tworzył wzory. Gromadził w tabelkach wymagane informacje. Wertował dokumenty, klasyfikował dane i obliczał stosowne wskaźniki. Jednak jego praca posuwała się ślimaczym tempem. Coś go wewnętrznie spowalniało w postępach; permanentnie odwodziło od powierzonego zadania. Nie potrafił się w pełni skoncentrować, poświecić pracy tak, jak zawsze. Czuł się tak, jakby szedł pod wiatr i pod górkę, a padający deszcz, batożył ostrymi kroplami jego twarz. Wnętrze jego duszy ewidentnie wiało w inną stronę.
Oderwał wzrok od komputerowego ekranu. Spojrzał na biurko, gdzie poranny porządek pozostał już tylko wspomnieniem. Zobaczył kubek po kawie XXL. Pomyślał, że spożył zbyt dużo kofeiny i być może stąd problemy z koncentracją.
Gdy podniósł wzrok ponad poziom boksu, napotkał nim Grażynę. Patrzyła nieruchomo, gdzieś w dal, przed siebie. Wyglądała jakby była pogrążona w transie. Miał ochotę zamachać jej ręką przed oczami i nie zobaczyć żadnej reakcji.
Powrócił do wskaźników na ekranie komputera. Nic nie zmieniło się od ostatniego wpisu. Wcale go to nie zaskoczyło, ponieważ nic nie napisał. Przecież.
– Dziwnie mi się myśli – pomyślał Janusz – może mam gorączkę –
Ta myśl sprawiła mu odrobinę ulgi. Choroba, jak to choroba, zawsze niesie pewien rodzaj usprawiedliwienia a gorączka najlepiej wyjaśniłaby toczące go od środka rozedrganie, które na zewnątrz manifestowało się niechęcią do pracy.
Ponownie podniósł wzrok. Tym razem Grażyna patrzyła przytomnie. Uśmiechała się do niego, lecz jakoś tak dwuznacznie, ambiwalentnie, jakby toczyła wewnętrzną walkę.
Odwzajemnił jej spojrzenie, które – patrząc z perspektywy Korporacji – nie miało podstaw do zaistnienia. Grzeszyło bezcelowością. Marnowali nim bezcenny czas pracodawcy, narażając go na policzalne straty.
I tak zastygli oboje. Patrzyli na siebie w narastającym milczeniu. Trwali tak w czymś, co stawało się coraz bardziej przyjemne. Odcięli się od zewnętrznego świata, który podążał swoim torem. Lecz rzeczywistość była daleka od stagnacji. Nieoczywista i zmienna. Wszystko płynęło. W ich wnętrzach sygnały elektryczne przeskakiwały przez kolejne synapsy tworząc ścieżki, tory, autostrady, które prowadziły do nielegalnych, podświadomych zgromadzeń. Nadchodził czas wspólnego działania. Nadchodził czas oceanicznego spełnienia, czas rezygnacji z indywidualnych, partykularnych interesów. Nadchodził czas na bycie całością, na zapomnienie się w ramionach absolutu. We krwi można było wyczuć nastrój psychosomatycznego zwiastowania. Coś się zaczynało a coś kończyło. Nadpływała forpoczta upojenia. Trwały przygotowania do ostatniej wieczerzy.
Na zewnątrz w Ołpenspejsie, korporacyjna rzeczywistość zaszumiała zbliżającą się przerwą
a w powietrzu zaczął unosić się zapach świeżo parzonej robusty na sojowym mleku; wokół Grażyny i Janusza zawirowała krzątanina korporacyjnych trybików.
Patrzyli na siebie coraz bardziej milcząc.
I wtedy zieleń na ekranikach ich bransoletek zaczęła migać w rytm sygnalizatora, który rozpoczął odmierzanie sekundowych interwałów. Chrypliwy głos wokalisty wyśpiewywał smutne wersy.

Miłość rani
Miłość kaleczy
Miłość zostawia blizny i ślady
Żadne serce nie jest tak wytrzymałe i silne
By znieść aż taki ból.

Słowa przelatywały gdzieś obok. Myśli wędrowały coraz bardziej rozklejone. Zmysły napinały się znacznie ponad swoją przeciętność.

Miłość jest jak chmura
Przynosi dużo deszczu
Miłość rani, och, miłość rani

Oczy Grażyny zeszkliły się po kolejnym ruchu powiek. Źrenice zwiększyły średnice. W istotach szarych Janusza i Grażyny rozpoczynała się gonitwa myśli. Sygnalizator przyspieszył tempo a na scenę wszedł depresyjny Ian Curtis. Grażyna drgnęła. Jej usta ułożyły się w grymasie, jakby napiła się cytryny. Janusz zacisnął palce na zegarku pocierając jego pasek.

Krzyczysz we snach,
wszystkie moje porażki zostają ujawnione.
I czuję przedsmak w moich ustach,
Aż rozpacz bierze górę.
Że coś tak dobrego po prostu nie może dłużej funkcjonować.

Lecz miłość, miłość nas rozszarpie kolejny raz.
Miłość, miłość nas rozszarpie kolejny raz
Miłość, miłość nas rozszarpie kolejny raz
Miłość, miłość nas rozszarpie kolejny raz

Magia chwili zwyciężała. Nie pojawiła się w ich głowach żadna hamująca myśl. Trwali bezszelestnie w milczącym oczekiwaniu. Umierali bez żalu rodząc się na nowo. Scalali jestestwa, by rozwinąć się jak dwie nitki z tego samego kłębka. Bez supełków.
Sygnalizator przyspieszył po raz kolejny.
„Do zakochania jeden krok, jeden jedyny krok nic więcej.”
Przeszli na ostatni bezpieczny poziom. Janusz nawilżył usta muśnięciem języka. Grażyna ponownie zamrugała powiekami, które za każdym razem odsłaniały pogłębiające się źrenice. Jeszcze mogli coś zrobić, powiedzieć, pomyśleć, lecz żadne z nich nie miało siły ani odwagi do działania; jakikolwiek ruch byłby jak wyskoczenie z pędzącego pociągu. We wnętrzach ich cielesności artyleria hormonalna przygotowywała pierwszą salwę.
I wtedy bransoletki zgasły. Czerwień ustąpiła martwemu ekranowi. Sygnalizacja po raz pierwszy generowała ciągłość dźwięku. Zabrzmiało to jak sygnał śmierci na kardiomonitorze.
Głośniki drgnęły, zacharczały, zatrzeszczały, jakby bały się sprostać nadchodzącym dźwiękom. Przesterowana, brudna, kakofoniczna, dysharmonijna gitara elektryczna wprowadziła ostrymi jak brzytwa riffami krzyczącego wniebogłosy wokalistę Mikea Pattona.

„Wiedziałeś przez cały czas, do cholery
Ale nie chciałeś mi powiedzieć
Więc, popatrz teraz na siebie. „

Muzyka – o ile to odpowiednie słowo – zmieniała rytm
i tempo kalecząc poczucie estetyki. Wystrzał z podwzgórza – jak z aurory – rozniósł forpocztę błogostanu, ferworu, rozkojarzenia i dysharmonii. Neurotransmitery rozpierzchły się od stóp do głów rozprowadzając po całym organizmie dobrą nowinę. Gdy Janusz i Grażyna trwali w bezruchu ich wewnętrzne przestrzenie gotowały się do totalnego przemienienia. W obliczu narastającej uczuciowej gwałtowności, na bliżej nieokreślony czas, świat zewnętrzny przestał istnieć.
I tylko Mike Patton – będący tego świata ostatnią częścią – krzyczał ostrym jak brzytwa głosem:

„To jest poza moją kontrolą…
Nadchodzę!
To nie jest śmieszne, moja dupa płonie.”

——-
Lena.

W ponury listopadowy wieczór konsylium złożone z powołanych do tego Świętych, zwykłą większością głosów przychyliło się do prośby Bogobojnej Bibiany.

——

Kilka godzin później Lena Brzęczek – wśród nocnej ciszy – otworzyła oczy.