Stary Holeksa z Brennej prorokował, że kiedyś nadejdzie oberwanie chmury i wielka powódź, która zniszczy kościół katolicki w Brennej, a jego kawałki i ułomki będzie się zbierać koło Skoczowa. Przewidywał też, że przez Brenną będzie jeździł piec żelazny, a w Kotorzu zostanie wywiercona wielka dziura, która połączy Śląsk z Małopolską. W kopalni pod Malinką górnicy mieliby fedrować węgiel kamienny. Ludzie z gór porzucą stroje ludowe, mało kto będzie je nosił, a panowie z miasta będą chodzili po górach z workami na plecach. W kamieniołomach na południowych stokach Cisowej kamienie przemienią się w złoto. Mało jednak będzie powodów do radości. Różni panowie będą się spierać o Śląsk jak o szatę Chrystusa, lecz Śląsk zostanie wycyckany ze swoich bogactw do ostatka tak, że potem żadne państwo nie będzie chciało się nim zająć. I wybuchnie wielka wojna, cały świat będzie walczył i Rus zje śniadanie w Krakowie, a obiad we Wiedniu. Stary Holeksa
z Brennej przepowiadał takie zmiany chyba jeszcze przed Wielką Wojną, spisała je Ernestyna Świbianka, a opublikowało „Zaranie Śląskie” w 1937 roku.
Na początku roku kusi nas, by zajrzeć do horoskopów, posłuchać wróżb jasnowidzów, przejrzeć stare przepowiednie i przeczytać najnowsze prognozy. Przepowiednie na nowy rok zamieszczają nawet najpoważniejsze światowe media, na przykład „Financial Times”. Zaczęliśmy trudny rok wielkiego, globalnego przesilenia i wolelibyśmy, żeby nie był dla nas bolesny. Trudno się dziwić, że jesteśmy ciekawi, co nas czeka, co nam się przytrafi i co się w ogóle stanie. To i owo wydaje się pewne jak w banku. Tu i tam będą wybory, wszystko będzie nadal drożało, także woda, na Wyspach Brytyjskich dojdzie do brexitu, skończy się Liga Mistrzów, zacznie się piłkarskie Euro, last minute zastąpi first minute itd…. W tym roku przypada też wiele okrągłych rocznic, będzie więc sporo okazji do odgrzewania starych kotletów i bajerowania polityką historyczną, wiele nadętego oddawania honorów i obłudnego bicia się w piersi, nawoływania o pokój, a przy tym dozbrajania się i buńczucznego zwierania szeregów. Tymczasem w nowy rok trzeba wchodzić z odświeżoną nadzieją i minimalnym kredytem niezbędnego zaufania do przyszłości. W blasku feerii noworocznych świateł, z szampańskim poszumem w głowie, w rytmie wiedeńskiego walca, z łatwym, lekkim i przyjemnym patosem noworocznych orędzi. Nawet jeśli jesteśmy notorycznymi pesymistami, niech dźwięczy w nas nuta optymizmu. Pod warunkiem, oczywiście, że w noc sylwestrową coś nam nie zaszkodziło, nie urwał nam się film, nie narobiliśmy poruty i przez cały pierwszy dzień nowego roku nie grzęźniemy z przykrym bólem głowy w oparach kaca, zarówno alkoholowego jak i moralnego. Jednak dopiero co wszyscy życzyli nam wszystkiego najlepszego i należałoby się tego trzymać. Dzierżeć się tych dobrych życzeń rękami i nogami, jak ożrały płotu, głupi dwiyrzi i ślepy klamki, a nawet jak mokro koszula rzici.
Nazajutrz po Trzech Królach w sklepie spożywczym „Lewiatan” przy Górnym Rynku w Cieszynie spotkałem starego znajomego. I jak tam po świętach – zagadałem głupawo, żeby od czegoś zacząć. Myślałem, że nie może być gorzej… – odpowiedział mi stary znajomy. Uciekłem od niego, nie wdawałem się w rozmowę. Na początku roku chcemy, żeby w nowym roku było lepiej. Bo poprzedni rok nie był za dobry, a jak nawet nie był taki zły, jak mógłby być, to chcielibyśmy, żeby następny był choć trochę lepszy. Zwłaszcza, że jest to rok 2020. I już sama cyfra w nagłówku kalendarza składająca się z dwóch ułożonych na przemian dwójek i dwóch zer napawa nas jakąś dziwną otuchą. 2020 wydaje się cyfrą magiczną. To, że przeżyliśmy 2019 rok, w którym np. działa się akcja „Bladerunnera”, i dożyliśmy 2020 roku, jest niezwykłe, a może nawet fantastyczne. Może w tym roku wszystko będzie podwójne i wszyscy wreszcie wejdziemy na poziom 2.0. Przy czym wszyscy bez względu na orientację seksualną odnajdziemy się wreszcie we właściwej parze, bo okaże się, że jednak jesteśmy do pary. To byłaby przyjemna perspektywa, bo co dwie głowy to nie jedna i we dwójkę zawsze raźniej, a czasami nawet przyjemniej niż w pojedynkę. A dwa owalne zera w dacie bieżącego roku potraktujmy jak dwie owalne, może nawet złote ramki, w których pod koniec roku rozbłyśnie nasz podwójny uśmiech.
Tymczasem od samego początku roku nie jest nam do śmiechu. Aby się pochopnie nie cieszyć, jeszcze w starym roku przestrzegali nas jacyś pedanci, którzy wykryli, że zaszła nieprzyjemna pomyłka w interpretacji sławnego kalendarza Majów i koniec świata zapowiadany przez Indian na 2012 rok, zacznie się właśnie w 2020 roku. To podejście wydaje mi się jednak zbyt mechaniczne, bo oparte właśnie na kalendarzowych rachubach. Kalendarze, nawet indiańskie z Południowej Ameryki, są antropocentryczne, a już wiemy, do czego prowadzi antropocen. Żywioły takie jak ogień, woda czy wiatr nie stosują się do ludzkich kalendarzy. Natura na Ziemi funkcjonuje według rytmów kosmicznych wynikających z ruchu Układu Słonecznego, a nasza planeta nastawiła jej biologiczny zegar związany przede wszystkim z klimatem. Ludzie zaś mają swoje kalendarze, oparte na nieracjonalnych wierzeniach, szalonych ambicjach i krwiożerczych interesach. Zaznaczają w nich ważne dla siebie terminy i właściwie każdy termin ma w sobie coś z końca świata, jaki znamy. Czy jednak terminy, które zaznaczamy w kalendarzu są ostateczne i nieodwołalne jak Sąd Ostateczny? Przecież nawet termin sądowy można przesunąć. Niewiele wiemy o początkach, a koniec jest trudny do przewidzenia. Prawdziwe życie płynie jednak poza kalendarzowymi terminami.
Bo w życiu – jak mówi piosenka – ważne są tylko chwile. Chwile są bardziej rzeczywiste, pamiętamy je lepiej niż terminy. Chwile bywają boskie, a terminy tylko ludzkie. Przykry paradoks polega na tym, że chwila minęła, a termin pozostał, choćby był nawet odroczony. Końce mają swoje początki głębiej niż się wydaje, a przyczyny trudniej dostrzec niż skutki. Przyczyny bywają często bardzo cierpliwe, zbierają się przez lata, osadzają przez wieki. Przynosi to efekt skutków odsuniętych w czasie. Długo są dyskretne, nie narzucają się, ale pęcznieją. Wydaje się, że jeszcze jest czas i jakoś to będzie. A potem nagle bęc i jest już za późno. Jest po herbacie i po ptokach. Pali się cały kontynent i pożaru nie można ugasić. Co najwyżej można ogień zepchnąć kawałek dalej od nas. Ale nic to, pomyślą sobie niektórzy, ogień nie przedostanie się do nas, bo Australia jest w gruncie rzeczy wyspą, a w dodatku na antypodach. Owszem, ale podział na kontynenty jest raczej umowny, a Australia występuje nawet w konkursie Eurowizji. W dzisiejszym świecie technologii szybkich połączeń, odległości stały się względne. I łatwo zapominamy, że ziemia jest kulą, która jednak nadal stale się kręci wokół własnej osi. Dym znad Australii, podobnie jak dym znad Bliskiego Wschodu, dotrze do nas, zasnuje nam horyzont i zasłoni słońce. A ogień rozpalimy sobie sami. I tak podkładamy go pod nasze domy codziennie.
W Cieszynie rok zaczął się troszkę pechowo, a dla niektórych nawet nerwowo, bo nie doszło do planowanej parady dronów nad Rynkiem. Owszem, Cieszyn to nie Szanghaj, gdzie takie spektakularne widowiska fantastycznie się udają. Ale Chińczycy są bardziej zdyscyplinowani i lepiej zorganizowani niż Polacy, lepiej potrafią komunikować się ze swoimi biznesowymi partnerami. Poza tym mają znacznie dłuższą tradycję dostojnych parad, monumentalnych tańców i widowiskowych wybuchów, bo to oni wymyślili proch, a w elektronicznych technologiach też zrobili ostatnio ogromny postęp, więc tego rodzaju propagandowe, masowe przedstawienia zazwyczaj im wychodzą. W Cieszynie zaś techniczne i rozrywkowe innowacje nie udają się od razu, tramwajowy videomapping też nie wyszedł za pierwszym razem. Ale może to lepiej, że noworoczna parada dronów w Cieszynie nie doszła do skutku, bo gdyby doszła, to nie wiadomo, jak by się to skończyło.
Czym się kończą tańce dronów pokazali z przytupem zaraz na początku roku Amerykanie, którzy z drona trafili irańskiego generała w Bagdadzie. I nikt przeciwko temu nie protestował w trakcie polskich orszaków Trzech Króli. Niech na całym świecie wojna, byle nasza wieś spokojna, byle nasz sylwester marzeń miał lepsze disco-polo niż inne sylwestry, byle nasze świątobliwe procesje wzmacniały naszą kościelną tradycję i narodową wspólnotę. Co złego, to nie my. Nie braliśmy w tym udziału, zapewniał pan prezydent, który – jak zwykle na przełomie roku – nie wiadomo, gdzie był, choć najpewniej w prezydenckim zameczku na Zadnim Groniu w Wiśle, lecz tym razem już tak ostentacyjnie nie kolędował i nie szusował, bo nie był pewien, czy mu to nie zaszkodzi
w kampanii wyborczej. Tymczasem inny prezydent, który też ma nadzieję na reelekcję, dziabnął rakietą irańskiego generała w Bagdadzie, co znacznie wzmogło atmosferę mordu nie tylko na Bliskim Wschodzie. Papież Franciszek, co prawda, apeluje o pokój i nawrócenie ekologiczne, ale prawdziwi Polacy, na czele z polskim episkopatem, gwiazdami disco-polo i kibolami, rozumieją to po swojemu. Nic się nie stało. Taka była oficjalna teza dobrozmieńców zgodna z ich polityką notorycznego ignorowania i bagatelizowania afer. Byle nasza wieś spokojna. A poza tym nie będzie nas Franciszek pouczał, jak należy być w Polsce katolikiem. Silni jesteśmy jak pięćset plus, zwarci z Trumpem i przygrzmocić zawsze gotowi.
Kiedy coś się stanie, będzie już za późno. Zaraz po starcie spada cywilny samolot strącony przez nieprzypadkową rakietę, bo rozkręcona została spirala nienawiści, agresji i odwetu. W telewizji oglądamy strzępy po rozbitym boeingu 737. Zginęło 176 osób. Mówi się, że ofiarami są niewinni ludzie, że to tragedia, że zbrodnia. Wśród nich wielu młodych ludzi, studenci, którzy wracali do Kanady. Na przykład 26-letnia piękna irańska studentka Delaram Dadashnejad, która z powodu formalności paszportowych została o jeden dzień dłużej w Teheranie, a potem wsiadła do niewłaściwego samolotu. I było już za późno, wszystko się skończyło, minęły wszystkie terminy. Ostatnio coraz częściej z różnych stron dochodzą głosy, że już jest za późno. My też czasem latamy boeingami, ale jesteśmy przekonani, że nam nic złego się nie stanie. Myślenie i działanie w przekonaniu, że coś niedobrego nas nie dotyczy, bo dzieje się daleko, za górami, za lasami, za morzami, na przykład gdzieś tam daleko topnieją lodowce i płoną lasy, a nad naszymi głowami nie przelatują mordercze drony, jest tylko marną pociechą i mydleniem oczu. Odpychanie tego rodzaju problemów od siebie, przesuwanie terminów, ignorowanie zagrożeń jest po prostu głupotą. Fanatyczna propaganda rozkręca spiralę nienawiści, baza dostaje rozkaz, odpala się rakietę, a giną nie tamci wojskowi, lecz nasi cywile. Jeśli taką politykę ma władza, to prędzej czy później zapłacą za to wszyscy obywatele. Rządy i partie mijają, a dotkliwe problemy narastają i znienacka zmieniają się w tragedię. Fatalne skutki destruktywnego postępowania polityków zostały tylko odsunięte w czasie. Ale od początku tego roku wydaje się, że ponure zagrożenia są coraz bliżej i to takie, o jakich się nie śniło nie tylko staremu Holeksie z Brennej, ale nawet tym filozofom, co przeżyli dwie wojny światowe.
Niestety, z nadchodzącymi problemami i zagrożeniami trzeba będzie się zmierzyć. Najpierw należałoby je trafnie rozpoznać, a potem jakoś się zabezpieczyć, jakoś zmobilizować, wybrać – jeśli nie ma innego wyjścia – mniejsze zło, a jeszcze lepiej – zastosować choćby małe dobro, przede wszystkim bez kłamstwa, nienawiści, fanatyzmu i chęci odwetu, bez kalkulacji obliczonej na szybki zysk czy łatwą przyjemność. To jednak wymaga racjonalnego namysłu, odrobiny odwagi i zaangażowania. Problem w tym, że zagrożenia coraz trudniej rozpoznać i przewidzieć ich skutki. Atak może nastąpić
w dowolnej chwili. Na przykład przed świętami kopalnie zagłębia karwińsko – ostrawskiego zostały sparaliżowane w wyniku ataku hakerów. Sieć komputerową firmy OKD, w ramach której fedrują ostatnie cztery kopalnie węgla kamiennego w Czechach, zainfekował wirus, który zniszczył też funkcjonalność serwerów. Ze względów bezpieczeństwa natychmiast przerwano wydobycie. Wznowiono je po tygodniu, po stworzeniu nowej, oddzielnej sieci komputerowej opracowanej przez firmy zewnętrzne. Spółka OKD padła ofiarą nowego rodzaju wirusa, nieznanego programom antywirusowym. Rzecznik firmy poinformował, że ze względu na okres świąteczny szkody nie były duże, ale przywracanie normalnego funkcjonowania sieci potrwa tygodnie, a nawet miesiące. Czyli, na szczęście, nic strasznego się nie stało, nikt nie zginął, nikogo nie zasypało. Kto zaatakował, nie wiadomo. Warto pamiętać, że stało się to dokładnie w rok po katastrofie w jednej z kopalń spółki OKD. Wskutek wybuchu metanu zginęło wtedy trzynastu górników. Zbieżność to trochę niepokojąca, ale w Czechach nikt nie łączył ze sobą tych dwóch wydarzeń.
Grozi nam koniec świata, jaki znamy i jakiego w gruncie rzeczy nie znamy. W każdej chwili każdy z nas może stać się mniej lub bardziej przypadkową ofiarą ataku dronów, hakerów, trolli, hejterów, fanatyków, a w szczególności cynicznych polityków i posłusznych im funkcjonariuszy. Nie znamy dnia ani godziny.
A świat płonie. Powielane masowo fatalne błędy i kłamstwa z przeszłości mszczą się odsuniętymi w czasie, lecz za to teraz lawinowymi skutkami. Atmosfera przychylności dla kłamstwa i agresji zdaje się wszechobecna. Instytucje, które powinny bronić obywateli, organizują na nich nagonki. Narasta atmosfera mordu. Starszy brat zabija młodszego z powodu konsolety do gier. Parady i procesje nic tu nie pomagają, a światełka wysyłane od czasu do czasu do nieba szybko gasną. Jak więc przetrwać do końca 2020 roku?