Doświadczeni długotrwałymi reżimami sanitarnymi w pierwszej kolejności izolowani byliśmy właśnie od kultury. Dość szybko musieliśmy zrezygnować z wyjść innych niż do pracy czy sklepu. Nasze życie przeniosło się w domowe zacisza, a kultura nie tylko w Polsce, ale i na świecie stała się tym ostatnim ogniwem „łańcucha pokarmowego.”
Siedząc w domach ludzie po prostu zapominają, jak to jest być na koncercie czy w teatrze – przestają za tymi doświadczeniami tęsknić. Obecnie przekonują się o tym organizatorzy koncertów, którzy ze zdziwieniem zauważają, że bilety na imprezy wcale nie sprzedają się jak ciepłe bułeczki.
Jest zatem wybitnie smutnym paradoksem, że to akurat sztuce – artystom – lockdowny i obostrzenia sanitarne zaszkodziły najbardziej ze wszystkich branż ludzkiej działalności. Brak kultury jednak szkodzi również wszystkim potencjalnym odbiorcom. Sztuka jest bowiem wyrazem i jednocześnie ukojeniem naszych lęków, nadziei, pragnień. Jak pokazuje Annie Tubadji z brytyjskiego Uniwersytetu w Swansea w pracy „Kultura i odporność na choroby psychiczne w czasach COVID-19”, „konsumenci kultury” zachowują wyższy poziom szczęścia w czasie kryzysów niż ci, którzy od niej stronią, a z kolei „spontaniczne praktyki kulturowe, jak śpiew grupowy, w czasach niepewności wiążą się ze wzrostem prospołecznej skłonności do pomagania innym”. W skrócie sztuka nie tylko pozwala nam stać prosto, gdy wokół wszystko się wali, lecz także motywuje nas do podtrzymywania innych.
O teatrze w czasie lockdownu i o powrocie publiczności na widownię – rozmowa z Marcinem Kaletą.
Urszula Markowska: Aktorzy Sceny Polskiej Cieszyńskiego Teatru cały poprzedni sezon przygotowywali spektakle, jednak nie mogli ich zagrać dla publiczności. Czy taka praca nie jest przypadkiem bardziej dołująca?
Marcin Kaleta: Podczas lockdownu kilkukrotnie rozpoczynaliśmy próby do kolejnych przedstawień. Kiedy tylko poluzowywały się te tzw. obostrzenia, wracaliśmy do pracy z nadzieją, że niebawem wszystko ruszy. Chcieliśmy być gotowi na powrót widzów. Z czasem jednak okazywało się, że przyszłość jest bardziej mglista, niż na to liczyliśmy. Nikt nie wiedział, kiedy wyjdziemy na scenę. Takie próbowanie bez wyznaczonej daty premiery było dla mnie dosyć frustrujące, ale mimo wszystko utrzymywało mnie, jako aktora, w jakiś sposób w formie.
UM: Jak Ty znosiłeś brak widza i jednocześnie niewielkie perspektywy na rychłą zmianę tej sytuacji?
MK: Na początku pandemii nie odczuwałem tego jakoś szczególnie. Wierzyłem, że za chwilę będzie jak dawniej. Im dłużej to trwało, zaczął się we mnie rodzić jakiś lęk. Czy wrócimy? Jeśli tak, to w jakiej formie? Na jakich zasadach? Po blisko roku bez wyjścia na scenę, kiedy próbowałem sobie wyobrazić moment, kiedy rozpoczyna się spektakl, zaczynałem odczuwać stres. Nie tremę, która zwykle temu towarzyszy, a stres, panikę. Czy ja jeszcze jestem w stanie to zrobić?! Na szczęście odbywały się próby, które nie pozwalały całkowicie zerwać z atmosferą teatru.
UM: Jedynym spektaklem, który mogliśmy obejrzeć on-line był „Dom otwarty”. Dla mnie jako widza, oglądanie tego spektaklu na ekranie było bardzo smutne, pomimo, że jest to komedia. Ale i tak najtrudniejszy był moment, gdy aktorzy kłaniali się do pustych foteli. Jak Ty oceniasz to medialne wydarzenie?
MK: To rzeczywiście pierwszy raz, kiedy Scena Polska wystawiła spektakl w internecie. I rzeczywiście było to smutne doświadczenie, kiedy graliśmy do pustych krzeseł. Ale z drugiej strony, wiedziałem, po co to robimy i byłem w stanie wyobrazić sobie tego widza, dla którego gramy. W jakiś sposób miałem wrażenie, że mimo wszystko rodzi się swego rodzaju więź. Z tego co wiem, to przedstawienie miało całkiem dużą liczbę odsłon. (Dygresja: tego dnia, kiedy był wystawiany Dom Otwarty w internecie, moja mama powiedziała swojemu partnerowi, że zaprasza go do teatru. Kazała mu się ładnie ubrać, po czym nieświadomego posadziła na kanapie przed telewizorem.) Wtedy to była jedyna możliwość kontaktu z naszymi widzami. Nie daliśmy im o sobie zapomnieć. Dobrze, że to się wydarzyło.
UM: Jesteś aktorem Sceny Polskiej od 2015 r., wcześniej doświadczenie zawodowe zdobywałeś w Teatrze Śląskim w Katowicach oraz gościnnie w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej, jak po ostatnich wydarzeniach patrzysz na swój zawód? Czy pandemia zmieniła jego postrzeganie i czy był choćby jeden moment, w którym pomyślałeś, że chcesz zmienić zawód?
MK: Myślę, że sporo ludzi w pierwszej chwili znalazło się nagle w jakiejś pustce. Nagle zabrano nam to, co jest istotą teatru – spotkanie z żywą publicznością. Ale szybko okazało się, że życie nie znosi próżni. Powstało wiele projektów, które umożliwiły sztuce ciągle się rozwijać. W nowy, dotąd nieznany na taką skalę sposób. Tutaj dużą rolę odgrywa internet. I choć nie zamieniłbym kurzu i zapachu teatru na megabity przesyłanych danych, to ten czas pokazał jakąś nową ścieżkę. Otworzył nowe możliwości, z których można lub nawet trzeba korzystać. To dowód na to, że zawsze znajdzie się droga, która dokądś prowadzi. Dlatego chcę iść tą drogą. Nie myślałem o zmianie zawodu.
UM: Dla widowni mogliście zagrać dopiero w wakacje. Wykorzystaliście to na wyjście z teatrem w plener. Czy teatr uliczny, plenerowy może być odpowiedzią na kolejny lockdown?
MK: Spektakle plenerowe mają swój urok. Osobiście nawet je lubię. Zawsze są inne od tego, co dzieje się w murach teatru, jako budynku. Czy to odpowiedź na lockdown? Nie wiem. Wydaje mi się, że będziemy grać zawsze tam, gdzie będziemy mogli spotkać się z widzami. W plenerze, internecie, piwnicy czy na strychu.
UM: Obecnie jesteście po premierze „ Skrzypka na dachu”, w najbliższym czasie odbędzie się premiera „Balladyny”. Powrót widowni przypuszczalnie sprawił Ci sporo radości, jednak czy uda się w najbliższym czasie odzyskać frekwencję? Sporo ludzi, szczególnie starszych, nadal boi się imprez z dużą ilością uczestników.
MK: Zagraliśmy premierę Skrzypka…, a potem kolejne spektakle. Wyjście przed publikę, po tak długim czasie, było czymś naprawdę wzruszającym. Widownia jest niemal pełna. Mam wrażenie, że po tej rozłące, korzystamy z tych spotkań dużo bardziej. Czekaliśmy na nich, a oni czekali na nas. My nie zapomnieliśmy o nich, a oni o nas. Dziękowaliśmy im za to, że są, że wrócili, nie odeszli. Nie boję się o frekwencję. Wszyscy jesteśmy stęsknieni.
UM: Czy Twoje plany zawodowe niezmiennie związane są ze Sceną Polską, czy jednak próbujesz patrzeć w inną stronę? Ostatnio mogliśmy Cię zobaczyć na ekranach telewizorów w jednym z seriali. Czy zatem film jest jakimś nowym planem, czy to tylko zdobywanie aktorskiego doświadczenia?
MK: Byłoby szaleństwem patrzeć tylko w jedną stronę. Mam serce do teatru, ale wystarczy go też dla filmu. Ciekawi i fascynuje mnie plan filmowy, gra przed kamerą. Poza serialami, udało mi się ostatnio zagrać w filmie czeskiej produkcji ze Štěpánem Kozubem czy Alebertem Čubą, szerzej znanymi czeskiej publiczności jako Tři tygři. Na marginesie, ta formacja, wywodząca się z Divadla Mír w Ostrawie, jest doskonałym przykładem, jak można sobie świetnie poradzić w czasach covidu. To było bardzo dobre doświadczenie. Nie zmienia to faktu, że teatr dla mnie był, jest i pewnie będzie najważniejszą formą uprawiania aktorstwa.
rozmawiała Urszula Markowska